
- Firma miała różne organizacyjne formy, ale jej siłą są pracownicy. Bez pracy zespołowej utrzymanie zieleni w należytej kondycji w mieście byłoby niemożliwe - mówi Leon Budzisiak, który po 43 latach pracy z zieleni miejskiej odchodzi na emeryturę. Od 30 lat jest dyrektorem tej instytucji.
Rafał Gruchalski: - Jeśli się nie mylę, to jest Pan jedyną osobą w Elblągu, która tak długo kieruje miejską instytucją. Jest Pan dyrektorem Zarządu Zieleni Miejskiej od 30 lat... Jak to się robi?
Leon Budzisiak, dyrektor Zarządu Zieleni Miejskiej: - Chyba ustanowiłem swego rodzaju rekord Guinnessa (uśmiech). Każda władza chyba chciała ze mną pracować, pewnie byłem potrzebny. Być może zdecydował mój wdzięk i bezpretensjonalność (śmiech). To są oczywiście żarty. Prawdopodobnie nie mogli znaleźć lepszego kandydata na moje miejsce.
- Gdybym Pan miał podsumować 43 lata pracy w zieleni miejskiej, w tym 30 lat na stanowisku dyrektora, to pierwsza Pana myśl jaka by była?
- Ale Pan zadaje podchwytliwe pytania... Pierwsza myśl: po co mi to było? (śmiech). Tak na poważnie – nie wiem. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Zawsze skupiałem się na zadaniach. Było jakieś zadanie do realizacji, to się go po prostu podejmowałem. Być może wyniosłem to ze studiów i pierwszego okresu pracy w biurze projektów, gdzie było zadanie, termin do wykonania i takie czy inne pieniądze do zarobienia. Trzeba było to zrobić i tyle. Tak samo było w Elblągu, gdy zaczynałem w Przedsiębiorstwie Dróg i Zieleni, gdzie ściągnął mnie śp. dyrektor Józef Świec. Stawiał przede mną takie czy inne zadania i na nich się po prostu skupiałem. Jak prezydent Józef Gburzyński postawił przede mną zadanie stworzenia nowej firmy o branży zieleniarskiej w Elblągu, to wydaje mi się, że udało mi się ją stworzyć i każdy z prezydentów dostrzegał chyba takie czy inne zalety mojej pracy i chciał ze mną pracować.
- Nie pochodzi Pan z Elbląga, jak Pan trafił do naszego miasta?
- Jak to mówią łodzianie, z miasta Łodzi pochodzę. Tam skończyłem podstawówkę i szkołę średnią. Studia z architektury krajobrazu ukończyłem na warszawskiej SGGW na wydziale ogrodniczym. Po studiach wróciłem do Łodzi, podjąłem pracę w biurze projektów budownictwa komunalnego, w pracowni architektoniczno-zieleniarskiej u pani Anny Korytowskiej. Tam pracowałem przez rok. Wśród większych projektów, które realizowaliśmy, było zagospodarowanie 600 hektarów zielni w Bielsku-Białej na terenie Fabryki Samochodów Małolitrażowych. Potem przyjechałem tu, do Elbląga, który niewiele wcześniej stał się miastem wojewódzkim. A wtedy każde nowe miasto wojewódzkie chciało mieć coś takiego jak „program estetyzacji”. Tak się wtedy to nazywało, opracowywano programy estetyzacji miast, a jej elementem była zieleń.
Miałem propozycje z pięciu miast, m.in. z Koszalina, Gorzowa Wielkopolskiego, Jeleniej Góry, ale ostatecznie wybrałem Elbląg, bo mieszkał tu już mój przyjaciel ze studiów i jedna z koleżanek. Wówczas przy Krakusa funkcjonowało Przedsiębiorstwo Dróg i Zieleni, miało tu główną siedzibę, na Okrzei funkcjonował Zakład Dróg, przy ul. Kościuszki był zakład kamieniarski, szkółka ogrodnicza początkowo w Bażantarni (tam gdzie dzisiaj są ogrody działkowe), później przeniosła się do Gronowa Górnego, było też gospodarstwo ogrodnicze na Sadowej. Z kolei baza konserwacji terenów zieleni była przy pl. Grunwaldzkim, tam gdzie dzisiaj jest stacja paliw, a potem przeniesiona była na Zagonową. Firma była porozrzucana po całym mieście, a często zaplecze stanowiły barakowozy. To były czasy spartańskie, ale wiele się zmieniło i nadal się zmienia. Jak zaczynałem, w Przedsiębiorstwie Dróg i Zieleni pracowało 600 osób. Gdy tworzyłem Zarząd Zieleni Miejskiej, otrzymałem przydział na ponad 130 etatów. W tej chwili zatrudnionych jest tu 112 osób, dodając do tego pracowników obsługi cmentarzy czy pracowników szkółki. Samym utrzymaniem terenów zielonych w mieście zajmuje się około 50 pracowników.
- Mam takie wrażenie, i pewnie wielu mieszkańców się ze mną zgodzi, że Elbląg pod względem zieleni, jej zagospodarowania, jest ładnym miastem. To też Państwa zasługa jako Zarządu Zieleni Miejskiej. Docierają do Pana takie sygnały?
- Firma miała różne organizacyjne formy, ale jej siłą są pracownicy. Bez pracy zespołowej utrzymanie zieleni w należytej kondycji w mieście byłoby niemożliwe. To też kwestia oczywiście pieniędzy.
- A Zarząd Zieleni Miejskiej ma coraz więcej terenów pod swoją opieką...
- Miasto się rozrasta, więc nam też przybywa terenów do administrowania. Standardy utrzymania też się zmieniły. A jeśli chodzi o pieniądze, to z tym jest trochę gorzej. Chyba jest to związane z tym, że nie zawsze wydatki na estetykę są w pierwszej puli potrzeb ludzkich. Zawsze szybciej człowiek wyda pieniądze na jedzenie niż na kwiatki.
- Kwiatów w Elblągu jednak nie brakuje. Są specjalne klomby kwiatowe, które co roku układane są w różne wzory, ogród różany nawiązujący do tego sprzed wojny... Inspirował się Pan tym, co w tym względzie dzieje się w innych miastach?
- Za bardzo tego nie śledzę. Kiedyś często jeżdżąc do Łodzi do rodziców, odwiedzałem Ciechocinek, który był znany z kwietników. Tym się wówczas inspirowałem. U nas od 1997 czy 1998 roku przyjęliśmy taką zasadę, że każdy rok ma jakiś lejtmotyw dotyczący kwiatowych rabat. Czasami temat narzucają władze miasta, jak na przykład w przypadku 100. rocznicy odzyskania niepodległości, ale tematy są różne – np. były hafty kaszubskie, miłość, superbohaterowie popkultury. W tym roku szykujemy postaci z bajek.
- W ostatnim czasie pojawiły się też w mieście łąki kwiatowe. Będzie ich więcej?
- Tak i to z prostego względu. Środków i ludzi do utrzymania kwietników jest coraz mniej, a kwietniki wymagają pielenia nawet 5-6 razy w sezonie wegetacyjnym. Wchodzimy więc w coraz bardziej naturalne formy, które są po pierwsze ekologiczne, pozwalają zatrzymać więcej wody w gruncie, po drugie są stałe i trwałe. Byliny, krzewy kwitnące, pola słonecznikowe, faceliowe, łubinowe, by też były pożytkiem dla pszczół. Pielęgnacja takich miejsc jest prostsza, nie trzeba ich tyle pielić, kosić, a dają naturalny efekt. Tak założyłem, choć nie wiem, jakie plany będzie miał mój następca.
- Z czego jest Pan najbardziej dumny w swojej długoletniej pracy w ZZM?
- Nie mnie to oceniać. Oceniają to moi szefowie, mieszkańcy Elbląga, którzy to dostrzegali i czasami bardzo sympatycznie komentowali tę pracę. Osiągnięcia jakieś były, mniejsze i większe, ale trudno mi powiedzieć, z czego jestem najbardziej dumny.
- A czegoś Pan żałuje?
- Upływu czasu tylko i wyłącznie (śmiech). Zawodowo będę miał zawsze duże niespełnienia związane z brakiem realizacji pewnych pomysłów, których nie da się już zrobić.
- Na przykład?
- Marzeń było sporo. W swoim czasie marzyłem o tym, by w Elblągu założyć namiastkę ogrodu botaniczno-zoologicznego. Nawet przygotowywałem taki projekt dla prezydenta Słoniny, ale nie było na to środków. Miał powstać przy nowo powstałej wówczas PWSZ i nawiązywać do jednego z kierunków na uczelni związanych z ochroną środowiska, a studenci mogliby tam wówczas odbywać praktyki. Ale to nie wypaliło. Zawsze też mi się marzył ogród japoński...
Skupiłem się też na tym, by wymienić alejki w zabytkowym parku Kajki na nawierzchnię Hansegrand. Prawie mi się to udało, została do wymiany jedna alejka wzdłuż ulicy Kajki. Potrzeba na to około 400 tysięcy złotych. Etapami też zmieniamy alejki w parku Traugutta, Modrzewie, by powstały bezpieczne nawierzchnie.
- 25 marca przechodzi Pan na emeryturę. Co Pan będzie na niej robił?
- Będę grzebał w ogrodzie – swoim i mojego syna, który kupił ogród po sąsiedzku. Poza tym będę odpoczywał, odwiedzał znajomych i odrabiał zaległości w turystyce. Czekam, kiedy się lockdown i ograniczenia skończą, by podróżować. Czeka na mnie niezrealizowane marzenie o wylocie do syna, do Los Angeles. W Finlandii, gdzie mieszka mój drugi syn, ma się urodzić wnusia, więc też czekam, aż ich będę mógł odwiedzić. W Polsce, w Gdańsku, mieszka moja córka z trójką wnucząt. Będę się więc zajmował ogrodami i wnukami, i rodzinną turystyką, jak zdrowie pozwoli.