
- Jak wjechałam do Suchacza, to później miałam wrażenie, że te górki nigdy się nie skończą. Pamiętam tylko walkę, żeby tego roweru nie rzucić w krzaki i wrócić autobusem. Ale autobusu nie było, roweru też trochę żal i tak jechałam dalej - mówi Magdalena Stankiewicz, która wygrała ostatni Maraton Elbląski na dystansie 250 km. Rozmawiamy o tym, jak poradzić sobie z takim dystansem.
– 250 kilometrów to dużo czy mało?
– Jeszcze rok temu po przejechaniu 50 kilometrów nie wsiadałam na rower przez tydzień. 50 kilometrów to był maks. Jeździłam dla relaksu, żeby „wyczyścić głowę”, odreagować, odstresować się. Raz na tydzień, czasami dwa razy... Potem przejechałam setkę i... To dla mnie był wyczyn. A zaczęło się od urlopu w ubiegłym roku. Pojechałam do Karpacza, typowo rekreacyjnie, bez żadnych rowerowych planów. I załapałam się na etap Tour de Pologne. Pozazdrościłam kolarzom tych emocji, adrenaliny, rywalizacji. I pojawiła się myśl, że też bym tak chciała...
– Od chęci do startu jeszcze daleka droga...
– Na tyle znam siebie, że wiedziałam, że bez trenera, kogoś kto będzie nade mną czuwał, skończy się na kilku treningach. Wtedy z pomocą przyszedł mi kolega z serwisu rowerowego. W tym serwisie dbali o mój stary rower. Kiedy kolega dowiedział się o moich sportowych planach, skontaktował mnie z trenerem Piotrem Stanikiem. Przy okazji chciałabym podziękować Piotrkowi, bo to też jego zasługa. „Po taniości” kupiłam rower szosowy Canyon Endurace. Wsiadłam i zakochałam się od pierwszego kilometra. Zupełnie inna jazda: rower jest lżejszy, bardziej ergonomiczny. Pozycja na nim jest bardziej wyprostowana, jeździ się bardziej komfortowo. Zaczęłam jeździć więcej i częściej. W końcu przyszła myśl, a może gdzieś wystartować.
– Jak wyglądają przygotowania do pokonania 250 kilometrów?
– To nie jest spacer po parku. Miesiąc, po miesiącu jazd dłuższych i krótszych, realizacji planów treningowych, wyrzeczeń. W moim przypadku najtrudniejsze było wygospodarowanie czasu na trening. Każdy z nas ma zobowiązania dotyczące pracy, rodziny i w tym codziennym kołowrocie trzeba znaleźć czasem godzinkę, a czasem kilka na trening. Mając do wyboru scrollowanie mediów społecznościowych i trening, wybrałam rower.
– Czas na pierwszy start...
– 26 kwietnia tego roku, „Mały, Piękny Wschód” w Parczewie na dystansie 260 kilometrów. W bardzo pięknych okolicznościach przyrody, każdemu bardzo polecam wystartowanie w tym maratonie. To był pierwszy raz, kiedy pokonałam tak długi dystans „za jednym razem”. Wcześniej mój rekord życiowy wynosił 140 km przejechany miesiąc przed startem. Po 100 kilometrach miałam ogromny kryzys, zastanawiałam się czy nie porywam się „z motyką na słońce”, czy to nie jest za dużo. Po 140 kilometrach byłam gotowa na śmierć. Na „Małym Pięknym Wschodzie” poszło mi nieszczególnie: cały czas z tyłu głowy miałam, że nie dam rady, że rower się zepsuje, albo wydarzy się inne nieszczęście. Trochę się nawet zdziwiłam, że udało się przyjechać w jednym kawałku. Czas nieszczególny: 12 godzin i 34 minuty. Trasa, w porównaniu z Maratonem Elbląskim bardzo łatwa, wręcz idealna dla początkujących: pierwsze 100 kilometrów po płaskim, trochę górek przez 50 kilometrów, ale przewyższenia podobne jak u nas i potem znów setka po płaskim. Widoki rekompensowały wszystko, a nogi „same niosły”. Na mecie wiedziałam, że wezmę udział w następnym maratonie.
– I potem Maraton Elbląski...
– Wcześniej wystartowałam w Pomerania Road Race w Elblągu na 50 kilometrów. Inne ściganie, szybsze i jestem nim zachwycona. I teraz się waham czy skupić się na ultra czy na krótszych dystansach. A może da się to połączyć? Maraton Elbląski był drugim w życiu startem na na dłuższym dystansie. I dużo trudniejsza trasa niż w Parczewie. Jak wjechałam do Suchacza, to później miałam wrażenie, że te górki nigdy się nie skończą. Pamiętam tylko walkę, żeby tego roweru nie rzucić w krzaki i wrócić autobusem. Ale autobusu nie było, roweru też trochę żal i tak jechałam dalej. Na punkcie kontrolnym w Ornecie koledzy się śmiali, że najgorsze dopiero przede mną. I faktycznie, po minięciu Rychlik w okolicach Starego Dzierzgonia do Starego Pola, trasa znów dała „popalić”. Wspomnienie kostki brukowej w Dzierzgoniu zostanie ze mną na długo. Wcześniej znałam tylko poszczególne odcinki, co mnie czeka na całej trasie, nie wiedziałam. Lekko nie było. I wpadam na metę w Elblągu, a organizatorzy mi mówią, że wygrałam. Nie chciałam w to uwierzyć.
– Co najbardziej boli, kiedy się już zejdzie z roweru?
– Plecy. Tyłek nie tak bardzo, już jest zahartowany. Nogi są lekkie. A plecy... Mam z nimi problem. Trzeba odwiedzać fizjoterapeutę. Przed startem w Parczewie miałam potężny problem z plecami, nie byłam przekonana, że powinnam wystartować i czy ukończę dystans. Fizjo zdziałał cuda. Chociaż „fali uderzeniowej” nie polecam nikomu.
– Z mojego punktu widzenia dystans ok. 250 kilometrów to jest taki dobry wstęp do ultra... Dystanse 500 km i dłuższe są dla wyczynowców. 250 km na pierwszy rzut oka nie wydaje się taką straszną liczbą...
– Kolarstwo to jest bardzo trudny sport, wymagający wytrzymałości. Niektórzy mówią, że rower „sam jedzie”. Nie jedzie, na mecie kolarze płaczą z emocji. Bardzo ważna jest psychika. „Jedzie się głową”, jeżeli ona nie daje rady, to nogi przestają pedałować. Kryzys psychiczny dopada kolarza i jeżeli sobie z tym nie poradzi, to nie kończy wyścigu, schodzi z trasy. Ja miałam kryzysy na pierwszych 50 kilometrach, kiedy zdawałam sobie sprawę, że jeszcze 200 kilometrów przede mną. Ale na maratonach można się zatrzymać, obejrzeć widoki, pożartować z kolegami na trasie.
– Te 250 kilometrów zaostrzyło apetyt na więcej?
– Tak. Korci, żeby sprawdzić się na jeszcze dłuższych dystansach. W tym roku już pewnie nie, bo nie zdążyłam się zapisać na inne maratony. W tym roku czekają mnie krótsze dystanse: Mistrzostwa Służb Mundurowych w Warce na dystansie 64 kilometrów oraz w Gdyni na 128 kilometrów. A przyszłym... Kto wie? Może zapomnę o kostce w Dzierzgoniu, albo organizatorzy zmodyfikują trasę i wystartuję na 500 kilometrów. Na razie chcę stopniowo przesuwać granice w granicach zdrowego rozsądku. 500 kilometrów korci, ale wymaga większych przygotowań logistycznych. Podziwiam ludzi, którzy jeżdżą takie dystanse. Mają bardzo mocne głowy, ale inaczej się nie da. Nie wykluczam, że zmierzę się z tym dystansem.
- Dziękuje za rozmowę.