Kiedy nasz premier uruchomił wiosną w Orlenie produkcję płynu dezynfekcyjnego, a potem z narażeniem życia osobiście pilnował nalewania go do baniaczków pomyślałem, że dlaczego nie. W końcu Orlen to koncern, który ogólnie „robi” w płynach, a premier cóż ma lepszego do roboty w dobie pandemii, kiedy gospodarka działa na pół gwizdka, a przedsiębiorcy padają jak muchy.
Ostatnio jednak pan Obajtek, onegdaj wójt Pcimia, obecnie oddelegowany przez partię na odcinek petrochemiczny jako prezes Orlenu, zaskoczył polski świat mediów zakupem koncernu wydawniczego Polska Press. Zdziwisz się Czytelniku, ale wyjątkowo uczynił to nie za swoje pieniądze, chociaż chyba go byłoby na to stać, tylko skorzystał z zasobów państwowej firmy, którą kieruje. Czyli krótko mówiąc za nasze. Po co producentowi benzyn i olejów kilkanaście tytułów prasowych i jeszcze setki portali internetowych? To dobre pytanie, na które prezes Obajtek udziela niezwłocznie rzetelnej odpowiedzi - „Dzięki transakcji zyskamy dostęp do 17,4 mln użytkowników portali wchodzących w skład Grupy. Pozwoli nam to skutecznie wspierać sprzedaż i rozbudowywać narzędzia big data”.
Widać, że prezes Orlenu działa zgodnie ze starą, dobrą zasadą - chcesz się napić piwa, kup browar. Kolejnym krokiem w ramach wspierania sprzedaży, jeśli mogę podpowiedzieć, powinien być zakup fabryki samochodów (paliwa trzeba rozwozić) i stoczni (surowce do produkcji paliw trzeba przywozić). Pan Obajtek w świecie mediów jest nowicjuszem, ale jak widać zdążył przejąć od mistrza Kurskiego przekonanie, że ciemny naród to tłumaczenie kupi. Na złość prezesowi rozjaśnijmy więc trochę narodowi o co chodzi z tym „narzędziem biga data”, o którym tak nieopatrznie wspomniał. Otóż bez wchodzenia w zawiłości informatyczne, prezes zamierza podglądać tych 17 milionów „swoich” użytkowników, ale oczywiście nie po to, żeby sprzedać im więcej oleju napędowego. Dzięki analizie ich zachowań w Internecie można przy pomocy specjalnych programów określić, kto jaką opcję polityczną wspiera, a kto jest niezdecydowany. Mając tę cenną wiedzę podsuwa się każdej z tych grup spersonalizowane treści i obrazy, tak aby osiągnąć zamierzony efekt przy urnie wyborczej. Taka manipulacja, znana jako afera Cambridge Analytica, doskonale się sprawdziła przy okazji poprzednich wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych.
PiS jest partią, która szczyci się dotrzymywaniem obietnic. Kiedyś prezes wszystkich prezesów obiecał nam Budapeszt w Warszawie. Można sobie z tego podkpiwać, ale w tym wypadku obietnica nabiera realnych kształtów. Na Węgrzech praktycznie wszystkie media są uzależnione od rządzącego Fideszu. Dzięki temu nikt tam ludziom w głowach nie miesza, nie każe roztrząsać problemów związanych z przestrzeganiem konstytucji, praworządnością, aborcją, związkami partnerskimi itd. Wszystkie wątpliwości, o ile się w ogóle pojawią, rozstrzygane są jak we Wiadomościach – jednoznacznie, pryncypialnie i z całą mocą autorytetu rządowego medium. Dlatego Węgrzy mogą się w pełni zrelaksować i oddać tańczeniu czardasza z przerwami na popijanie tokaju i zakąszanie plackiem po węgiersku. Gdyby pani ambasador Mosbacher nie pogroziła paluszkiem i nie oprotestowała przejęcia TVN-u, pewnie też byśmy tak mieli. Można by ewentualnie pomyśleć o zastąpieniu czardasza jakimiś wartościowymi utworami z repertuaru Zenka Martyniuka, a lepki tokaj czymś bardziej wytrawnym. No cóż, jeszcze musimy popracować nad wstawaniem z kolan co by nam jakaś wymalowana baba w obcych językach nie mówiła jak kształtować rynek mediów. Tak czy inaczej dzięki odważnej decyzji prezesa Obajtka poczyniliśmy krok we właściwym kierunku. Teraz wszyscy nie tylko po wysłuchaniu Wiadomości, ale także po przeczytaniu Dziennika Bałtyckiego będą zasypiać w błogim przekonaniu, że „słuszną linię ma nasza władza”.
Mówienie o tym, że demokratyczne państwo nie może istnieć bez niezależnych mediów jest takim truizmem, że aż mi wstyd to powtarzać. W sytuacji, gdy kolejne tytuły prasowe zaczyna przejmować jedynie słuszna partia poprzez podległe sobie państwowe spółki, to znaczy, że najzwyczajniej wracamy do standardów z epoki słusznie minionej. Określanie PiS-u jako grupy rekonstrukcyjnej PRL-u powoli nabiera coraz większego sensu. Są co prawda złośliwcy, którzy twierdzą, że jak się nafciarze z dobrej zmiany biorą za wydawanie gazet, to efekt może być tylko taki jak w janowskiej stadninie. Mało to jednak pocieszające. Tak, czy inaczej zapłacimy za to ileś tam set milionów przy dystrybutorze, a co najgorsze znowu utracimy jakąś część naszych praw – prawa do wolnych mediów.