
Kolejny Salon Polityki gościł znanego felietonistę tego tygodnika – prof. Ludwika Stommę i Dmitrija Strelnikoffa autora książki „Ruski miesiąc”, której adaptacja wystawiana jest właśnie w Teatrze im. A. Sewruka. Wydawałoby się, że to ludzie z dwóch różnych bajek, łączy ich jednak zamieszkiwanie na stałe na obczyźnie i zmaganie się na co dzień ze stereotypami przypisanymi do ich nacji.
Poza tą jedną cechą obu panów różniło w zasadzie wszystko – wiek, pochodzenie, życiowe doświadczenia i niestety także umiejętność komunikowania się z otoczeniem. Szalenie sympatyczny Dima Strelnikoff, który zachwyca swoją przebogatą polszczyzną, niedoścignioną niestety nawet dla wielu absolwentów polskich uczelni humanistycznych, korzystnie wypadał na tle profesora Stommy. Okazało się nie po raz pierwszy, że umiejętność pisania nie musi iść w parze ze swobodą i klarownością wypowiedzi. Na usprawiedliwienie profesora można powiedzieć, że właśnie obchodził 60-te urodziny i miał prawo do lekkiej niedyspozycji.
Formuła takich spotkań zakłada w zasadzie jednokierunkowy przekaz informacji. Próba pogłębionej dyskusji i wymiany argumentów nie wchodzi w zasadzie w rachubę. Na szczęście mamy portEl i możemy odwzajemnić się jednostronnym komentarzem w drugą stronę (bez nadziei na jego odbiór oczywiście), zapewniając jednocześnie naszym Czytelnikom nieograniczone pole do wyrażania swojego zdania. Tak się składa, że obaj panowie popisali się stwierdzeniami, które grzech byłoby pozostawić bez odpowiedzi. Strelnikoff poskarżył się na słuchaczy radiowej Trójki, którzy nie zostawili na nim suchej nitki, po tym jak na antenie powiedział, że upadek Związku Radzieckiego, to było ogromne nieszczęście dla wielu jego obywateli. Być może. Dima pewnie wie co mówi, ale takie wypowiedzi w kraju, który tak wiele (przeważnie złego) doświadczył od ZSRR jest dużą niezręcznością, chyba, że się szybko doda, że nieporównywalnie większym nieszczęściem, dla jeszcze większej liczby obywateli Kraju Rad (i nie tylko) było jego utworzenie. Okazuje się, że jednak na braku zrozumienia dla lokalnej specyfiki można zbudować całkiem popularną powieść. Na tyle popularną, że jej adaptacja miała właśnie światową prapremierę w Teatrze Sewruka. W skrócie to historia potyczek z państwową i kościelną administracją młodego rosyjskiego konformisty, który dla zaspokojenia oczekiwań swojej ukochanej, usiłował oszukać Pana Boga aby tylko stanąć z nią przed ołtarzem. A ponieważ jak wiadomo Najwyższy nie lubi jak się go próbuje wystrychnąć na dudka, to sprawa toczy się latami. Gdyby pan Strelnikoff musiał w szkole przebrnąć przez lekturę „Urzędu” Tadeusza Brezy, to wiedziałby, że uzyskanie korzystnego wyroku w sądach kościelnych graniczy czasami z cudem i poprzestałby na ślubie cywilnym.
Nie kryję, że gdy cudzoziemcy zaczynają narzekać na nasz piękny kraj, zamieniam się niczym doktor Jekyll z otwartego na świat i ludzi Europejczyka, w zaściankowego ksenofoba, gotowego rzucić w nieszczęsnego autora którąś ze sztuk Gogola krzycząc na cała salę - jak śmiesz wytykać nam nasze błędy, kiedy u ciebie od czasu „Rewizora” jest już tylko gorzej i gorzej?!
Ponieważ jednak marzy mi się tytuł przyjaciela teatru w przyszłym sezonie, powiem, że „Ruski miesiąc” w wykonaniu elbląskich aktorów potrafi momentami szczerze rozśmieszyć, na zasadzie wspomnianego już Gogola „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Do tego odważna scena seksu przedmałżeńskiego (na szczęście wykonana przez aktorskie małżeństwo) zagrana w trójkącie z przyszłym teściem (niezawodny jak zwykle Lesław Ostaszkiewicz) przyciągnie do teatru bez wątpienia tłumy widzów.
Po tej przydługiej dygresji na temat sobotniej premiery, aż żal wracać do profesora Stommy, ale nie mogę mu odpuścić stwierdzenia, że zbrodnia katyńska, to nic nadzwyczajnego, w końcu historia Europy zna wiele większych. Bez wątpienia zna, chociażby na Bałkanach całkiem niedawno dochodziło do ludobójstwa na podobną skalę. Jednak historia bez wątpienia nie zna drugiej zbrodni, która by była tak długo i niestety skutecznie zakłamywana. Zapewne nikt już by o niej nie pamiętał gdyby w odpowiednim czasie jej sprawcy zostali osądzeni i skazani. Wtedy żadna, najgłupsza nawet polska teściowa nie wyciągałaby tych zaszłości przy niedzielnym obiedzie swojemu rosyjskiemu zięciowi. No i znowu wróciłem do teatru. Coś w tej sztuce Strelnikoffa musi jednak być.
Formuła takich spotkań zakłada w zasadzie jednokierunkowy przekaz informacji. Próba pogłębionej dyskusji i wymiany argumentów nie wchodzi w zasadzie w rachubę. Na szczęście mamy portEl i możemy odwzajemnić się jednostronnym komentarzem w drugą stronę (bez nadziei na jego odbiór oczywiście), zapewniając jednocześnie naszym Czytelnikom nieograniczone pole do wyrażania swojego zdania. Tak się składa, że obaj panowie popisali się stwierdzeniami, które grzech byłoby pozostawić bez odpowiedzi. Strelnikoff poskarżył się na słuchaczy radiowej Trójki, którzy nie zostawili na nim suchej nitki, po tym jak na antenie powiedział, że upadek Związku Radzieckiego, to było ogromne nieszczęście dla wielu jego obywateli. Być może. Dima pewnie wie co mówi, ale takie wypowiedzi w kraju, który tak wiele (przeważnie złego) doświadczył od ZSRR jest dużą niezręcznością, chyba, że się szybko doda, że nieporównywalnie większym nieszczęściem, dla jeszcze większej liczby obywateli Kraju Rad (i nie tylko) było jego utworzenie. Okazuje się, że jednak na braku zrozumienia dla lokalnej specyfiki można zbudować całkiem popularną powieść. Na tyle popularną, że jej adaptacja miała właśnie światową prapremierę w Teatrze Sewruka. W skrócie to historia potyczek z państwową i kościelną administracją młodego rosyjskiego konformisty, który dla zaspokojenia oczekiwań swojej ukochanej, usiłował oszukać Pana Boga aby tylko stanąć z nią przed ołtarzem. A ponieważ jak wiadomo Najwyższy nie lubi jak się go próbuje wystrychnąć na dudka, to sprawa toczy się latami. Gdyby pan Strelnikoff musiał w szkole przebrnąć przez lekturę „Urzędu” Tadeusza Brezy, to wiedziałby, że uzyskanie korzystnego wyroku w sądach kościelnych graniczy czasami z cudem i poprzestałby na ślubie cywilnym.
Nie kryję, że gdy cudzoziemcy zaczynają narzekać na nasz piękny kraj, zamieniam się niczym doktor Jekyll z otwartego na świat i ludzi Europejczyka, w zaściankowego ksenofoba, gotowego rzucić w nieszczęsnego autora którąś ze sztuk Gogola krzycząc na cała salę - jak śmiesz wytykać nam nasze błędy, kiedy u ciebie od czasu „Rewizora” jest już tylko gorzej i gorzej?!
Ponieważ jednak marzy mi się tytuł przyjaciela teatru w przyszłym sezonie, powiem, że „Ruski miesiąc” w wykonaniu elbląskich aktorów potrafi momentami szczerze rozśmieszyć, na zasadzie wspomnianego już Gogola „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Do tego odważna scena seksu przedmałżeńskiego (na szczęście wykonana przez aktorskie małżeństwo) zagrana w trójkącie z przyszłym teściem (niezawodny jak zwykle Lesław Ostaszkiewicz) przyciągnie do teatru bez wątpienia tłumy widzów.
Po tej przydługiej dygresji na temat sobotniej premiery, aż żal wracać do profesora Stommy, ale nie mogę mu odpuścić stwierdzenia, że zbrodnia katyńska, to nic nadzwyczajnego, w końcu historia Europy zna wiele większych. Bez wątpienia zna, chociażby na Bałkanach całkiem niedawno dochodziło do ludobójstwa na podobną skalę. Jednak historia bez wątpienia nie zna drugiej zbrodni, która by była tak długo i niestety skutecznie zakłamywana. Zapewne nikt już by o niej nie pamiętał gdyby w odpowiednim czasie jej sprawcy zostali osądzeni i skazani. Wtedy żadna, najgłupsza nawet polska teściowa nie wyciągałaby tych zaszłości przy niedzielnym obiedzie swojemu rosyjskiemu zięciowi. No i znowu wróciłem do teatru. Coś w tej sztuce Strelnikoffa musi jednak być.