UWAGA!

Mieczysław Krause: Brakowało kapitanów

 Elbląg, Mieczysław Krause, elbląski żeglarz
Mieczysław Krause, elbląski żeglarz (fot. Michał Skroboszewski)

- Byłem pierwszym żeglarzem ze stopniem kapitana bałtyckiego w Elblągu. Ten stopień uprawniał do prowadzenia jachtów po Bałtyku, a nie tylko po Zalewie czy Zatoce Gdańskiej. Flagowym jachtem Ogniska s/y „Szafir” odbyłem kilka rejsów krajowych, ale zagraniczne tylko w obozie socjalizmu. W 1977 r. zrobiłem stopień jachtowego kapitana żeglugi wielkiej i mogłem prowadzić jachty również na Zachód - wspomina Mieczysław Krause, elbląski żeglarz.

- Jak zaczęła się Pana przygoda z żeglarstwem?

- To są dawne czasy. Miałem niecałe 12 lat, kiedy w Pucku, podczas rodzinnych wakacji, pierwszy raz kuzyn zabrał mnie na jacht. Stary, mahoniowy, nazywał się Mars. Po powrocie do domu, do Kalisza, zapisałem się do harcerstwa, gdzie zdobywałem pierwsze doświadczenia. Na rzece Prosna, akwen mniej więcej 50 na 100 metrów, to było miejsce moich pierwszych rejsów. Jeździliśmy stamtąd na żeglarskie obozy, oprócz tego pamiętam też harcerski spływ Wisłą do Kątów Rybackich. Bardziej poważnie zaczęło się na Politechnice Gdańskiej, gdzie studiowałem budowę okrętów. W pierwszy rejs morski wypłynąłem w 1966 r., po pierwszym roku studiów. Płynęliśmy na regaty „Ostseewoche” do Warnemunde, wówczas w Niemieckiej Republice Demokratycznej, przy ujściu rzeki Warnow do Bałtyku, w pobliżu Rostocka. Naszym jachtem była niewielka „Ewa” z Akademickiego Klubu Morskiego. Jako najmniej doświadczonemu żeglarzowi przypadła mi koja o długości 1,40 metra, gdyż wygospodarowano z niej miejsce na szafę ubraniową. Później były inne jachty, m.in. regatowy Szkwał, do dziś pływający, na którym z różnymi kapitanami bardzo intensywnie się ścigaliśmy. To była wspaniała szkoła, żeglarstwa morskiego nauczyłem się właśnie tam. Intensywne pływanie, w każdych warunkach, rywalizacja regatowa - to czego się wtedy nauczyłem, zostało mi na całe życie.

 

- Po studiach trafił Pan do Elbląga.

- W 1971 r., jako stypendysta fundowany trafiłem do pracy w Zamechu i naturalnie zapisałem się do Ogniska Wodnego TKKF Zamech, które było, tak sprzętowo jak i kadrowo największym klubem żeglarskim w mieście i na Zalewie Wiślanym. Byłem pierwszym żeglarzem ze stopniem kapitana bałtyckiego w Elblągu. Ten stopień uprawniał do prowadzenia jachtów po Bałtyku, a nie tylko po Zalewie czy Zatoce Gdańskiej. Flagowym jachtem Ogniska s/y „Szafir” odbyłem kilka rejsów krajowych, ale zagraniczne tylko w obozie socjalizmu. W 1977 r. zrobiłem stopień jachtowego kapitana żeglugi wielkiej i mogłem prowadzić jachty również na Zachód. Wtedy zaczęliśmy się wyprawiać poza Bałtyk – w 1979 r. pożeglowaliśmy do Norwegii i Szkocji. Drugi rejs, do Francji, odbył się w sierpniu 1980 r. Od załogi polskiego statku „Siarkopol”, stojącego w Rouen na Sekwanie dowiedzieliśmy się, że na Śląsku przyspawano do szyn lokomotywę, która miała ciągnąć do ZSRR pociąg z „bratnią pomocą”, a w Gdańsku wybuchły strajki. Na szczęście udało się nam wrócić.

 

- W następnym roku wprowadzono stan wojenny i żeglarze musieli poważnie ograniczyć swoją działalność.

- W karnawale Solidarności zastąpiłem Edwarda Derengowskiego na stanowisku prezesa Elbląskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Edward Derengowski był wyśmienitym menedżerem i elbląskie żeglarstwo bardzo wiele mu zawdzięcza. Niestety, pracował w Komitecie Wojewódzkim PZPR, a za powstania Solidarności to nie było najlepiej widziane. W grudniu 1980 r. na zjeździe sprawozdawczo – wyborczym Elbląskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego, ni z tego, ni z owego wybrano mnie prezesem EOZŻ, bo Derengowski nie ubiegał się już o następną kadencję, wyprowadził się do Gdańska. Ja byłem młody, niedoświadczony, bez układów. Dobrze nie zdążyłem rozwinąć działalności, gdy wprowadzono stan wojenny i... pływanie trzeba było zawiesić. Przez pierwsze dwa lata tego stanu obowiązywał zakaz pływania nawet na Zalewie. Lata 80. to był okres, kiedy tylnymi drzwiami wchodził do polski kapitalizm i powoli trzeba było orientować się na samodzielną działalność gospodarczą. Też poszedłem w tym kierunku i to odbiło się, niestety, na moim pływaniu. Wróciłem na morze po 1989 r. Ciągle brakowało kapitanów i byłem zapraszany do prowadzenia rejsów na różnych jachtach i w różnych klubach. Bardzo dobrze to wspominam – napływałem się, zdobyłem wielu nowych przyjaciół. I po latach pływania „u kogoś” w 2015 r. zakupiliśmy z żoną Teresą własny jacht – s/y „Bonifacio”. Nazwa pochodzi od cieśniny pomiędzy Korsyką a Sardynią, gdzie docelowo chcielibyśmy spędzać ZUS-owską emeryturę. Póki co żeglujemy z małżonką po Bałtyku, jacht się sprawdził, my w tandemie też, niekiedy w naprawdę ciężkich warunkach.

 

- Wróćmy jeszcze do czasów PRL-u, kiedy żeglarstwo dawało jedną z niewielu możliwości zobaczenia zagranicy.

- Dla żeglarzy to była przestrzeń swobody, ucieczki od presji systemu. Nie chciałbym być jednak niesprawiedliwy: upartyjnieni działacze, którzy mieli możliwości, ogromnie wiele dla żeglarstwa zrobili. Sam system stopni żeglarskich (wówczas było sześć stopni, dziś są tylko trzy) to już było wąskie sito eliminujące zbyt intensywny ruch. Kolejna sprawa to głód dewiz. Trzeba było napisać podanie do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej w Warszawie, który łaskawie przydzielał dolara na osobodzień rejsu. W zachodnim porcie starczało na to, żeby opłacić toaletę. Ale wiadomo: Polak potrafi. Różne rzeczy się woziło. Brać żeglarska dzieliła się informacjami, na czym można zarobić. Pamiętam taki rejs do Leningradu na Misi, bodajże w 1976 r., kiedy wszyscy zabrali ze sobą damskie peruki. Ale... szły tylko brunetki. Kolega wziął „na spróbowanie” blondynkę i zrozpaczony został z towarem, choć przebicie na brunetkach było czterokrotne. Ale też nie można było przesadzić.

Inni koledzy, którzy z Gdyni popłynęli do Kłajpedy, też mieli ze sobą transport peruk. Gdy rozochocili się na dancingu, włożyli te peruki na łby i zaczęli tańcować i się wygłupiać. Skończyło się na wydaleniu ich kibitką do Polski, a po jachty musiał jechać ktoś inny. Z dzisiejszej perspektywy ten handel może wydawać się kombinatorstwem. Ale... takie były czasy, nie mieliśmy wyjścia. Jak się chciało pływać, to trzeba było kombinować. Kolejna kwestia, to uzyskanie paszportów. Czekało się na nie sześć tygodni, nie wszystkim dawali. Lecz najtrudniejszą rzeczą była aprowizacja na rejs. Zdobyć żywność w końcówce lat 70. to była karkołomna sprawa. Na jeden z rejsów nielegalnie ubiliśmy świnię, połowę nasze żony zawekowały. Weki wylądowały w zęzie – na dnie jachtu i przez cały rejs mieliśmy co jeść.

Na chwilę wróćmy jeszcze do mojego pierwszego rejsu na Morze Północne do Szkocji i Norwegii w 1979 r. W załodze był ówczesny prezes EOZŻ Edward Derengowski. Jako że był szychą w Komitecie Wojewódzkim, to przed rejsem wezwał dyrektorów najważniejszych firm w województwie i po kolei każdemu mówił, co mają na jacht dostarczyć. A oni tylko potulnie potakiwali i zapisywali wytyczne... Przywieźli to potem małą ciężarówką do Gdyni. Kukiem na jachcie był Ryszard Zmyślony, który wówczas wszystkich nas z jachtu wyrzucił, żeby spokojnie zasztauować, czyli zapakować dostawę. W brew pozorom to była bardzo ważna czynność – on musiał wiedzieć gdzie co jest. A z drugiej strony musiał te puszki jakoś oznaczyć, żeby w przypadku gdy papierową banderolę zmyje woda, wiedzieć co puszka zawiera.

 

- Życie w tamtym ciekawym okresie dostarczało wielu anegdot.

- Lata 90. to żywiołowy rozwój kapitalizmu. Wielu biznesmenów swoje kariery rozpoczynało od handlu na łóżkach polowych. Jednemu z takich ludzi interes dobrze szedł i kupił sobie jacht, który stał we Fromborku. Ale karta w biznesie się odwróciła i na majątek wszedł komornik. Dowiedział się o jachcie i przyjechał TIR-em, żeby go zabrać. Na miejscu okazało się, że trzeba złożyć maszt. Brać żeglarska okazała solidarność z pechowym biznesmenem. Komornik w całym porcie nie znalazł nikogo, kto wiedział jak się składa maszt. I tym sposobem jacht ocalał, choć tylko na chwilę.

Żeglarstwo pełne było ludzi niebanalnych, jednym z nich był Jerzy Rutkowski. „Rutek” był kultowym kapitanem, z jego życiem wiąże się wiele anegdot. Z jakiegoś rejsu Szafirem wracali na Zalew, a że nie chciało im się iść przez Szkarpawę, bo tam jest dużo mostów i trzeba składać maszt, poszli przez Bałtijsk. To się wiązało z odprawą graniczną i rosyjscy pogranicznicy zażądali paszportów, lecz jak się okazało, jeden z załogantów, jako niepełnoletni, paszportu nie miał. Konsternacja, >>I gdzie ja mam mu pieczątkę przybić<< - pyta się pogranicznik. >>Walnij mu na czole<< - odpowiedział kapitan Rutkowski. Sprawa paszportu rozeszła się po kościach, wszyscy szczęśliwie wrócili do domu. Innym razem Rutkowski stał Szafirem w Tallinie i gdy trzej załoganci wyszli pobawić się do knajpy „Kosmos”, zobaczył bosmana biegnącego po kei z zawołaniem „wasz w kosmosie!”, bo akurat wzleciał na orbitę Hermaszewski. Na co Rutek – „naszych trzech w Kosmosie!” – bosman zwątpił i sobie poszedł.

Tak można opowiadać w nieskończoność. Bardzo wiele anegdot jest opisanych w albumie „Żeglarze Zalewu Wiślanego”, wydanym przeze mnie w zeszłym roku, jeszcze trochę egzemplarzy zostało. Znaczącą postacią Zalewu, siejącą horror wśród żeglarzy był bosman w Nowej Pasłęce – Roman Rąbalski, niezwykle wymagający co do wyposażenia jachtów i kwalifikacji załóg, brakowało tylko czołgania. Jak się potem okazało, to niezwykle miły i sympatyczny człowiek. Żeglarze puścili przeszłość w niepamięć, Pan Roman jest wielkim przyjacielem żeglarstwa i – choć od dawna na emeryturze – pozostaje czynnym żeglarzem i regatowcem.

 

- Jak wyglądała elbląska flota w latach 70?

- Większość jachtów Ogniska Wodnego TKKF Zamech (dziś Jachtklub Elbląg, przekształcenie odbyło się na początku lat 90.) to były stare poniemieckie jednostki na wyremontowanych kadłubach, czasami z kompletnych wraków. Ale liczyła się jednostka: paradoksem tamtych czasów był fakt, że łatwiej było otrzymać pieniądze na remont niż zakup nowego jachtu. Remont był więc jedynym sposobem ocalania jednostek. Mieliśmy też dwa nowe piękne jachty: Szafira i Misię zakupione przez macierzysty Zamech do Ogniska Wodnego TKKF pod koniec lat 60. Te dwa jachty jeszcze istnieją, ale wiek robi swoje i pływają już tylko po Zalewie. Ze starych jachtów, choć nie wiem czy jeszcze pływają to: Weteran – stalowy jacht zalewowy, Wigry i legenda Zalewu: Rekin. Został zbudowany w Gdańskiej Stoczni Jachtowej w latach 50. na kształtach innego jachtu Marynarki Wojennej, autorstwa słynnego, niemieckiego konstruktora lat 30. Rasmussena: długi, wąski, głęboki, z dużym balastem, bardzo szybki. W latach 60. i 70. Rekin był nie do pokonania na regatach na Zalewie i Zatoce. Kapitan Kazimierz Zemke i Rekin to jest jedna z legend Zalewu. Dziś – niestety – Rekin spędza emeryturę na Mazurach. Syn Kazimierza Zemke - Mirosław jest też świetnym regatowcem, wygrywał m.in. dwukrotnie Bitwę o Gotland – samotne regaty dookoła Gotlandii. Trudność tych regat polega m.in., że przy Gotlandzie przebiegają najruchliwsze na świecie szlaki statków. I trzeba się bardzo napracować, żeby dać radę, 3-4 dni prawie bez snu.

Poza tym w TKKF było trochę sprzętu mieczowego, trzy Omegi, kilka Cadetów i innych małych łódek regatowych. Dziś Jachtklub po remoncie to już europejska marina. Obecnie dominują w niej jachty prywatne, gdy przed 1989 r. na klubowej przystani większość jednostek była klubowych. To, że jachty były klubowe, miało swoje dobre strony. Środowisko było zżyte, zintegrowane, a w rejsy płynęły pełne obsady załóg. Odbywały się wspólne imprezy m.in. otwarcie i zamknięcie sezonu i inne. Kiedy po roku 1989 r. zaczęło przybywać jachtów prywatnych, coś się skończyło, więzy środowiskowe rozluźniły się.

 

- Warto też przypomnieć o bojerach na Zalewie.

- W 1984 r. w Krynicy Morskiej odbyły się mistrzostwa świata bojerów w klasie DN. To była wtedy stolica światowego żeglarstwa lodowego, tętniąca energią i życiem. Warunki do bojerów na Zalewie były wyśmienite. Lód „lotny” czyli taki, że można latać bojerem utrzymywał się przez cztery miesiące w roku. Zimą ciężarówki do Krynicy Morskiej jeździły po lodzie przez Zalew. Z bojerami wiąże się jeszcze jedna anegdota. Klasa DN to są niewielkie jednoosobowe bojery. Większymi jednostkami jest klasa Monotyp 15 – przedwojenna konstrukcja holenderska, duży krążownik, niewiele trzeba, żeby rozpędził się do ponad 100 kilometrów na godzinę. Kiedyś chłopaki wsiedli na niego, rozpędzili się i polecieli na wschód... Nagle z szuwarów wyjeżdża gazik z czerwoną gwiazdą. Nasi się tłumaczą, że nie zauważyli granicy, bo ten bojer taki szybki. Mówią sołdatom – „nie wierzycie, to wam pokażemy” – „nu charaszo” ci na to, więc chłopaki wsiedli i śmignęli z powrotem na polską stronę.

 

- Po 1989 r. nastąpiła też miana w dostępie do żeglarstwa. Wcześniej ta bariera finansowa nie była aż tak wysoko, były za to bariery innego rodzaju. Po 1989 r. to się zmieniło – wystarczyło mieć pieniądze i można było iść w rejs.

- Po 1989 r. skończyło się finansowanie klubów przez państwo i zakłady pracy. Trzeba było przejść na samofinansowanie i tak pozostało. Dziś nawet jeżeli są pływania na jachtach klubowych, to klub nie ponosi żadnych opłat, wszystko muszą sfinansować uczestnicy rejsu. Dotknął Pan ciekawej kwestii ograniczeń. Okazuje się, że najwięcej jachtów z Trójmiasta pływało po Zalewie w stalinowskich latach 50., kiedy nie wolno było pływać nie tylko po morzu, ale nawet po Zatoce Gdańskiej. Wąskim pasem przy brzegu mogły przepłynąć do Przekopu Wisły i Szkarpawą dostać się na Zalew. Przypływał tu kwiat trójmiejskiego żeglarstwa, bo – paradoksalnie – nie mieli gdzie pływać, później już takich na Zalewie nie bywało, gdyż w latach 60 – tych, kiedy pojawiła się możliwość rejsów po otwartym morzu, pozostały tu mniejsze jednostki. Po 1989 r. zdjęto kaganiec państwa z systemu stopni żeglarskich. Dziś jest tylko żeglarz, sternik i kapitan. Wtedy było tych stopni sześć: brakowało tylko admirała żeglarstwa.

 

- Najprzyjemniejsze wspomnienia?

- Wiele. Inaczej wspomina się czasy młodości, kiedy każdy rejs, w który się płynęło, wiązał się z silnymi emocjami. Po pierwsze: czy ze względów organizacyjno – biurokratycznych wyjdzie. A po drugie: jak już wyszło, to była ogromna radość. Na wodzie szaleliśmy: dawaliśmy sobie i jachtom w kość, sprawdzaliśmy granice wytrzymałości. Dziś ludziom na to szczęki opadają. W latach 60. i 70. silnik miał mało który jacht. Manewrowało się na żaglach. Obecnie jest nie do pomyślenia, żeby ktoś na żaglach zawinął do przepięknej mariny w Krynicy Morskiej. Pokazywali by go palcami: co on wyrabia, a bosman zaraz by leciał z mandatem. Dziś wszyscy grzecznie przed wejściem do portu zrzucają żagle i motorek start. Wtedy ćwiczyliśmy na żaglach, wiedzieliśmy ile jacht może, ile my możemy i dawaliśmy na całego. Morze nas zachwyciło.

Apogeum był ten pierwszy rejs na Morze Północne. Rejs bardzo trudny organizacyjnie do realizacji. Zachłysnęliśmy się wtedy Zachodem, to wszystko robiło na nas ogromne wrażenie. Już wiele lat później, w sierpniu ‘2018 wracaliśmy z żoną Bonifacym z Bornholmu. Nie mieliśmy prognozy pogody na południowy Bałtyk. Była tylko brzegowa, że ma wiać 6 – 7 stopni, więc poszliśmy. Wyszliśmy z Bornholmu w kierunku Helu, płyniemy, wiatr rośnie, wracać już w zasadzie nie można. Czekamy co będzie dalej. Wiatr się wzmógł do dziesięciu w skali Beauforta, fala wysokości 5 metrów Przechodzimy przez Ławicę Słupską, gdzie jest płytko, w związku z tym fala ma tendencję do wypiętrzania się. Wokół jednostki rybackie łowią, nawet przy dziesiątce, bo oni łowią non stop – sztormowa noc i uciekanie przed kolizją. Dodatkowo o północy złapała nas burza, pioruny waliły prawie w nas – tak wyglądało przejście zimnego frontu pogodowego z południowego zachodu. Przy sterze spędziłem w drodze do Helu 36 godzin – dla mnie, emeryta, już to było wyczynem, że nie padłem, choć zaczynałem majaczyć. Otuchą napełniało ustępowanie drogi małemu jachtowi walczącemu ze sztormem przez wielkie statki – istnieje coś takiego, jak solidarność ludzi morza.

Dziś pływam głównie na Bonifacym, z żoną, czasami z kolegami. Największą radością jest fakt, że jeszcze nam się chce, że w naszym wieku dajemy radę na morzu i mamy z tego ogromną satysfakcję. Że jeszcze nie zgnuśnieliśmy. Żeglarstwo cieszy, daje oddech, spełnienie, kontakt z groźną wspaniałością morza. Za kilka dni wyjeżdżam pożeglować do Chorwacji, a kiedy wywiad trafi do Czytelników – będę wracał. [Z Mieczysławem Krause rozmawialiśmy 28 czerwca – przyp. SM]. Lecz dawne czasy, które wspominam, odchodzą do przeszłości, a z nimi to moje pokolenie żeglarzy już powoli odchodzi na wieczną wachtę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama