
- Od kiedy pamiętam, przysłuchiwałam się opowiadaniom babci Ireny o naszej rodzinie i jej historii. Wtedy byłam jeszcze zbyt mała, żeby złożyć wszystkie te wiadomości w całość i w pełni je zrozumieć. Konkurs dziennikarski zmotywował mnie do przeprowadzenia tej rozmowy jeszcze raz, by poznać całą historię rodziny – pisze Karina Nadolska, zdobywczyni pierwszej nagrody w konkursie dziennikarskim ogłoszonym przez Instytut Pedagogiczny ANS w Elblągu pod patronatem portElu.
Zaczęło się w Chinach
W dzieciństwie zawsze dziwiłam się, że historia rodziny babci zaczyna się w Chinach. Myślałam, że może po prostu byli Chińczykami, jednak wyglądało to zupełnie inaczej.
Pradziadek Heniek był pół-Polakiem, pół-Litwinem, jego tata, mój prapradziadek – Józio – pochodził z lubelskiego, z terenów Zamojskich. Zabrano go do wojska ruskiego na 25 lat. Służył przy dworze carskim i z dworem carskim uciekał do Władywostoku w czasie rewolucji. Tak właśnie przekroczył granicę z Chinami.
- Zaczął wynajmować pokój w mieszkaniu jakiejś rodziny litewsko–ruskiej, no i okazało się, że wynajął go u swojej przyszłej żony – Teodory Weroniki i matki mojego ojca – Henryka Kaczana – wspomina babcia Irena, mama mojej mamy.
- Dlatego historia naszej rodziny zaczyna się w Chinach! A żona dziadka Henryka – Walentyna, kim była? – dopytuję.
- Babcia Wala była Rosjanką, ojciec i matka też Rosjanie, wychowała się w Harbinie – mieście międzynarodowym, na terenie Mandżurii, dzielnicy Chin, a urodziła się w Buhedu w Mongolii. Ojciec Wali pojechał wywozić dokumenty do Rosji, bo był kierownikiem czy zawiadowcą stacji transsyberyjskiej, a umowa z Chinami się kończyła. Pojechał tam z jeszcze dziewięćdziesięcioma osobami i nigdy nie wrócił, nikt z nich już nie wrócił. Prawdopodobnie ich wywieźli na białe niedźwiedzie – wspomina babcia.
„Białe niedźwiedzie” to określenie Syberii. Pradziadek wyjechał i zniknął, kiedy prababcia Wala miała około trzech lat. Natomiast matka zostawiła ją wcześniej, kiedy była kilkumiesięcznym dzieckiem. Wtedy zajęła się nią „Babka Ruska”. To kobieta, która ją wychowała, jej przybrana matka. Jednak nie mogła być przy niej cały czas ze względu na panujące w Chinach prawo – kobieta, która nie urodziła dzieci, nie mogła wychowywać innych, w dodatku istniała też granica wieku, którą Babka już przekroczyła. Dlatego Wala trafiła do klasztoru i była w większości wychowywana przez urszulanki. Dorastała tam, uczyła się, mając 13 lat – czyli w tamtych czasach w Chinach będąc już pełnoletnia – musiała znaleźć pracę.
- Uwielbiała taniec, urszulanki nawet o tym nie wiedziały, ale później okazało się, że jak Wala szła do biblioteki, to lądowała w szkole baletowej. Później na tym zarabiała, była baletnicą, występowała i tańczyła. Za Henia by nie wyszła, gdyby na którymś występie, w czasie okupacji japońskiej, jeden pijany Japończyk nie strzelał na scenę. Wala dostała rykoszetem, zdzieliło jej pół kości, później rana jej się otwierała, kiedy zaczynała tańczyć, więc musiała z tego zrezygnować. Oprócz tańca pracowała też w sklepie i w kinie jako bileterka. Łapała się dorywczych prac, żeby utrzymać siebie i pomagać przybranej matce. Któregoś dnia dziadek Heniek poszedł do sklepu, w którym pracowała Wala, zobaczył ją i tak się stało. Jeszcze Wala się z niego śmiała, że nigdy w życiu się z nim nie umówi, a później 50 lat przeżyli razem – opowiada babcia Irena.

Dom był w Harbinie
W Harbinie urodził się Józek – najstarszy brat mojej babci. Opowiadała, że mój prapradziadek Józio był majętnym człowiekiem w Chinach. Wiodło mu się dobrze – jemu jak i całej rodzinie. Wcale nie chcieli nigdzie wyjeżdżać, nie zamierzali przenosić się do Polski. Repatriacja była pod przymusem, nie z wyboru. Wszędzie mówiono, że Polacy tak bardzo chcieli do kraju, że tęsknili. Ale jak można zatęsknić za czymś czego się nie zna?
- W Harbinie była liczna Polonia. Oni się tam urodzili, wychowali, tam się uczyli, szkoły pokończyli, prace mieli, lekarzy, bliskich, przyjaciół i rodziny. Tam były szkoły, sklepy, kina, zakłady, klasztory prowadzone przez Polaków. Tam było im dobrze, ale wszystkich pod przymusem zabrali – mówi babcia.
Czyli to w wyniku repatriacji rodzina znalazła się w Elblągu, ale dlaczego tutaj? – dopytuję.
- W ’47 rozpoczęto repatriację, wywóz Polaków z Chin. Potrzebowali ludzi do odbudowy kraju. Rodziców – Walentynę i Henryka Kaczana – z Józkiem wzięli na początku 48. Jechali pociągiem z Chin do Polski ponad trzy miesiące, wagonami towarowymi, zamkniętymi, jak to się mówi "bydlęcymi". Po trzy albo cztery rodziny w wagonie. Jak już tu przyjechali, to wylądowali na wsi pod Parczewem u rodziny, tam skąd dziadek Józek pochodził. Pomieszkali niecałe trzy miesiące, a potem przyjechała władza socjalistyczna i zostali wyrzuceni, nie mieli prawa z nimi mieszkać, bo są z Chin.. Rodzice mieli do wyboru Wrocław, Kraków, Szczecin, Elbląg i Giżycko. Tata był kinooperatorem, a w Elblągu było jedyne działające kino, stacjonarne i objazdowe, dlatego padło na Elbląg – wspomina babcia.
Zostali tu, bo musieli. Wyjechać już nie mogli, wybrali Polskę, bo myśleli, że będą z rodziną, a jednak byli wśród obcych. Ze względu na pobyt w Chinach mieli zakaz kontaktowania się z rodziną, nie mogli się ponownie połączyć ani być razem.
- W ‘48 rodzice mieszkali na Zagonowej. Później, w 1951 roku przyjechali rodzice ojca – Teodora i Józef – bo Chińczycy zaczęli wyrzucać wszystkich „zagraniczniaków”, najpierw młodszych później tych starszych. Znaleźli mieszkanie na Grunwaldzkiej, a właściwie dwa i jak się wchodziło na korytarz, to po prawicy starzy Kaczani, a po lewicy młodzi Kaczani – opowiada babcia Irena. - W ‘59 czy ‘60 roku Wala ściągnęła tu „Babkę Ruską” – swoją przybraną matkę – bo była ostatnim, najmłodszym dzieckiem z trzynastu i została sama, w Chinach nie miała już nikogo. I tam przemieszkali wszyscy, aż do śmierci.
Mieszkając w Elblągu, próbowali się zaaklimatyzować i poczuć jak w domu. Pomimo odcięcia od reszty rodziny i odrzucenia ze strony środowiska dawali sobie radę. Ze względu na to, że nie byli jedynymi repatriantami, którzy wybrali Elbląg, udało im się odnaleźć i utworzyć społeczność, w której czuli się bezpiecznie.
- Aż do ‘60 roku przyjeżdżali Polacy w transportach, bardzo dużo Harbińczyków się tu znalazło. Dlatego rodzice – Walentyna i Henryk – założyli Klub Harbińczyka. Wszyscy repatrianci z Chin, którzy znaleźli się w Elblągu mogli się spotykać, wspominać, spędzać razem czas. Utworzyli klub żeby móc być razem, tak jak w Harbinie, bo adaptacja tutaj była bardzo ciężka, byli wytykani palcami. – Głównie z powodu wykształcenia, ludzie z Harbina byli lekarzami, artystami, stanowili przedwojenna inteligencję. Nawet nie wiem, czy ludzie kiedykolwiek do końca ich zaakceptowali – mówi babcia.
Przy tym temacie babcia wspomina, że czasem na spotkania przyjeżdżał konsul chiński, członkowie podawali mu swoje dawne adresy z Harbina, a kiedy pojawiał się kolejny raz przywoził im zdjęcia – miejsc pracy, zakładów, które prowadzili, domów, w których mieszkali. Dzięki temu mogli zobaczyć, że wszystko wyglądało tak, jak przed ich wyjazdem.
Chcieli być razem
Już w Elblągu urodziły się kolejne dzieci - moja babcia i jej drugi brat - Kostek. Radząc sobie z ciężkimi warunkami rodzina w międzyczasie szukała drogi ucieczki z Polski, ze względu na warunki polityczne i nieakceptujące ich otoczenie.
- Pamiętam jak rodzice strasznie przeżywali odmowę wyjazdu. Chcieli z Elbląga wyjechać do Australii. Wiedzieli, że nie wolno im wrócić do Chin, to chcieli do Australii. Tam też była bardzo duża Polonia, wielu ich znajomych z Harbina tam wylądowało. Bardzo chcieli, ale nigdy nie dostali zgody na wyjazd, chociażby z tego tytułu, że mieli dwóch chłopaków „pod chełm” – Józka i Kostka – a że kraj trzeba odbudować i potrzebują ludzi to nie chcieli ich puścić – mówi babcia.
W Australii mieszkała część rodziny prababci Wali. Nie wolno im było się widywać ani kontaktować, co również przyczyniło się do zakazania wyjazdu. Tak jak wielu innych repatriantów przyjechali do Polski i nigdy nie mogli już z niej wyjechać. Jednak udało im się odtworzyć część Harbina w Elblągu. Dzięki spotkaniom dalej mogli być zgraną i zżytą społecznością.
- Ale co prawda jak w Harbinie wszyscy się trzymali – tak też i tutaj, razem aż do końca... – mówi babcia.
…
Cieszę się, że mogłam porozmawiać z babcią Ireną Rybką i nie tylko wysłuchać jej historii, ale też spisać ją i zachować. Dzięki temu mogę w pewien sposób zbliżyć się do członków mojej rodziny, których nie zdążyłam poznać. Zawsze będę pamiętać, kim byli i jak długą drogę musieli przebyć, żebym ja mogła urodzić się i mieszkać w miejscu, które teraz nazywam domem.
Karina Nadolska, Zespół Szkół Gospodarczych w Elblągu
Od redakcji: Materiał zdobył I nagrodę w konkursie dziennikarskim ogłoszonym przez Instytut Pedagogiczno-Językowy Akademii Nauk Stosowanych w Elblągu. Odbywał się pod patronatem Elbląskiej Gazety Internetowej portEl.pl, a jedną z dodatkowych nagród jest właśnie publikacja na portElu Wkrótce opublikujemy kolejne nagrodzone prace.